wtorek, 3 czerwca 2014

Być w roli

„A. Mitscherlich w pracy poświęconej psychologii społecznej ku społeczności pozbawionej ojca („Verso una socjeta senza padre. Idee per una psico logia socjale Mediolan 1977 s.60-71) przedstawia wnikliwe obserwacje odnośnie osobowości głęboko przeżywającej symbole ról społecznych: w szczególności zwraca uwagę na zdradliwą depersonalizującą moc roli. „Dla większości ludzi świadomość własnej tożsamości całkowicie miesza się z pojęciem spełnianej roli”. Stwierdza, odwołując się do nieco ekstremalnej formuły, że im sztywniejsza jest spełniana rola, tym bardziej jednostka jawi się nie-ludzka, albo pod-ludzka; im wyraźniej określa się jednostkę jako człowieka tym mniej można dostrzec w niej wykonawcę określonej roli”. Dodaje kategorycznie: „Bycie niewolnikiem danej roli uniemożliwia zrozumienie cudzych uczuć”.
Rola to ogół oczekiwań i odpowiedzi, ale może stać się także formą życia, stylem zachowania. Wówczas skutki tego odczuje także sposób komunikacji, gdyż rozwijać się będzie w zgodzie z funkcjonalnym stylem roli, a nie człowiekiem jako takim. Zadziwiającą rzeczą jest to, w jak wielkim stopniu fakt noszenia munduru czy posiadania własnego biurka może zmienić osobowość i zachowanie.
(…)
Prawdziwa bliskość jest możliwa tylko wówczas, jeśli zachodzi autentyczna obecność. A autentyczność jest prosta, ponieważ odziera z szatek i fikcji. Autentyczność to przejrzystość, to wyzbycie się strachu przed byciem przeźroczystym. W każdym z nas znajduje się miejsce, w którym zamieszkuje prawda o nas i w którym możemy ją spotkać i odpocząć od udawania. Ale aby do tego miejsca dotrzeć, wpierw trzeba pokonać długą drogę. Trzeba przezwyciężyć niejedna obawę. I być może usunąć niejeden szyld i osuszyć niejedno grzęzawisko.
W tym miejscu dane nam zostanie odkryć najlepsze słowa: słowa miłości, dobroci, poezji, modlitwy: słowa naprawdę nasze, najbardziej nasze, jedyne oczekiwane przez drugą osobę, jedyne, w które ona uwierzy. Tajemnica nauczenia się, jak wypowiadać proste słowa i wykonywać proste gesty tkwi właśnie w udaniu się do tego miejsca, miejsca prawdy.”
Giuseppe Colombero  „Od słów do dialogu – Tysiąc sposobów mówienia i słuchania”
Wydawnictwo OO. Franciszkanów „Bratni  Zew” Sp. z o.o. s.95-97
 
Komentarz:
Zacznijmy od zdania „Dla większości ludzi świadomość własnej tożsamości całkowicie miesza się z pojęciem spełnianej roli.” Stwierdzanie to jest bardzo ważne dla coacha, czy trenera jako Osoby Wspierającej Rozwój (dalej będę się posługiwał skrótem OWR). Prowadząc zajęcia  odpowiadamy za profesjonalne tworzenie innym przestrzeni do uczenia się, rozwoju. Chcąc nie chcąc jesteśmy w roli. Jak widzimy tkwi w tym niebezpieczeństwo. Możemy wchodzić w rolę, ale też możemy się nią zasłaniać „(…) Zadziwiającą rzeczą jest to, w jak wielkim stopniu fakt noszenia munduru czy posiadania własnego biurka może zmienić osobowość i zachowanie”. Jakże łatwo złapać rutynę, stawać się ekspertem od kogoś innego, przyjmować własne modele myślowe za jedyne prawdy.

Dalej Colombero pisze o tym, że ludzie w życiu społecznym stają się niewolnikami roli. „Bycie niewolnikiem danej roli uniemożliwia zrozumienie cudzych uczuć”. A przecież rdzeniem naszych działań jest nie tylko zrozumienie cudzych uczuć, ale empatyczne  rezonowanie z nimi – wchodzenie w emocjonalny kontakt, podążanie za rodzącymi się z nich procesami. Na tym w gruncie rzeczy polega pełnieniu roli trenera, czy coacha. Wyzwaniem stojącym przed nami jest więc wewnętrzna odpowiedź na pytanie: w jaki sposób, pracując sobą, będę budował prawdziwą bliskość na sesji coachingowej, czy warsztatowej. Colombero podpowiada nam rozwiązanie: „Prawdziwa bliskość jest możliwa tylko wówczas, kiedy zachodzi autentyczna obecność.” Autentyczna obecność to: przejrzystość i wyzbycie się strachu przed byciem przezroczystym. To pokazywanie prawdy o sobie.
W każdym z nas znajduje się miejsce, w którym zamieszkuje prawda o nas i w którym możemy ją spotkać i odpocząć od udawania. Ale aby do tego miejsca dotrzeć, wpierw trzeba pokonać długą drogę. Trzeba przezwyciężyć niejedna obawę. I być może usunąć niejeden szyld i osuszyć niejedno grzęzawisko.  

Dla trenera ważną rzeczą jest odróżnienie autentyczności, przejrzystości i pokazywania siebie, od przekraczania własnych granic intymności. Są takie rzeczy, o których nie powiem osobie wspieranej przeze mnie będąc nawet w bardzo głębokim, otwartym i jasnym kontakcie. Powody są różne. Na przykład nie zrobię tego, bo by ją to obciążyło, czy też przeniosło uwagę na mnie (a ja jestem tutaj dla tej osoby i mam jej służyć  swoją uwagą). Inny powód – nie zrobię dlatego, że czegoś wstydzę, chcę to przezwyciężyć, ale jeszcze nie potrafię. Są też takie rzeczy, które mogą dotyczyć bardzo intymnych sfer życia i z którymi nie mam ochoty dzielić się z nikim innym oprócz ukochanej osoby.
W tym miejscu dane nam zostanie odkryć najlepsze słowa: słowa miłości, dobroci, poezji, modlitwy: słowa naprawdę nasze, najbardziej nasze, jedyne oczekiwane przez drugą osobę, jedyne, w które ona uwierzy. Tajemnica nauczenia się, jak wypowiadać proste słowa i wykonywać proste gesty tkwi właśnie w udaniu się do tego miejsca, miejsca prawdy.”

Nasz dojrzały profesjonalizm polega na osiągnięciu takiego stanu, w którym w czasie kontaktu z uczestnikami potrafimy być sobą, „wypowiadać proste słowa i wykonywać proste gesty”, wchodzić w osobowy, empatyczny kontakt. Czasami może to być głębokie, międzyludzkie Spotkanie, częściej życzliwe, uważne bycie. Można to robić w egzystencjalnym skupieniu albo rubasznie żartując, zadaniowo strukturalizując, albo płynąc za procesem. Ważne, żeby rzeczywista obecność umożliwiała uczestnikom doświadczanie, uczenie się i pogłębianie świadomości.



 

czwartek, 20 lutego 2014

Myślę, więc jestem - przekonany że wiem


Zajmuję się ciągle innowacyjnymi projektami. To piękne w swej istocie zajęcie zatruwa mnie czasem do bólu. Zwłaszcza wtedy, kiedy czuję, że zderzam się ze ścianą. Agresywną ścianą mentalnych wzorców bronionych z olbrzymią siłą. Ludzie mają ogromną potrzebą posiadania prawdy. Nauczyli się czegoś, odkryli jakieś, niegłupie nawet, struktury i… już wiedzą. Już są po drugiej stronie tęczy. Mogą spokojnie zredukować niepewność, żrący w trzewiach lęk przed nieznaną rzeczywistością i nałożyć na nią kaganiec pojęć, obrazów, procedur. 


Mam z tym kłopot, bo wypadam w takich sytuacjach jak rozlazła galareta. Omawiamy na przykład jakiś projekt. Chcemy zaktywizować młodzież w gminie wiejskiej, albo poruszyć świat firm rodzinnych miotających się między miłością, a sztywnością. Albo pomóc ludziom wyższych uczelni wyjść z kołowrotu łykania informacji jak tuczone do pasztetu gęsi. Przychodzą mi do głowy sensowne rozwiązania, ale w tym samym niemal momencie widzę ich słabe strony, możliwe wady. Chciałbym pozastanawiać się, podialogować, wspólnie z kimś poprzyglądać się rodzącej się koncepcji z różnych perspektyw. Czasem znajdują się partnerzy gotowi do takiej zabawy. Obwąchujemy problem, przewracamy go do góry nogami, robimy sobie burzę mózgów, a raczej burzę marzeń. Wtedy jest cudnie. Ostateczny produkt jest dojrzały jak soczyste jabłko.  


Nie oznacza to wcale, że jest doskonały. Ho, ho, daleko mu do tego. Wymyślony projekt zanurza się w rzeczywistości, a ta odziera go ze złudzeń. Pokazuje, co nie zostało domyślane, co ujęte jest powierzchownie i nie daje rezultatu. Czasami trzeba pogodzić się z jakąś ściemą by uratować całość. To jest właśnie ta niezwykle satysfakcjonująca, pełna bólu i radości jazda. Jeżeli umiesz się jeszcze rozstawać się z tymi wypieszczonymi, własnymi pomysłami, mądrymi skądinąd strukturami i modyfikować pod wpływem rzeczywistości sposoby działania, możesz poczuć jak świat w jakimś drobnym kawałeczku się zmienia. Jak żywi, konkretni ludzie pięknieją od środka, słuchają się nawzajem, jak im gwałtownie mocy wewnętrznej przyrasta. A jeszcze piękniej, jak potrafią stworzyć małe, synergiczne wspólnoty,  pulsujące życiem organizacje, czy społeczności.  


Niestety często w gronie „fachowców”, czyli zespołu przygotowującego jakieś działanie, rozmowa „zakaża się” wirusem nieufności, przywiązania do wypracowanych mentalnych wzorców. Tworzy się świat jak w Procesie Kawki. Każda rozmowa zamienia się w grę o przewagę.  Próby zobaczenia sprawy z różnych stron odczytywane są jako objaw słabości, albo wprowadzania chaosu do czegoś, co już wydawało się klarowne. Bo klarowność pozwala łatwiej się poruszać, poumawiać się, zbudować sposoby rozliczania… A najprościej klarowność osiągnąć dominując, zdobywając centralną pozycję dyrygenta wszystkiego (uzasadniając to potrzebą sprawnego zarządzania). 


To jest chyba najtrudniejszy moment w każdym działaniu. Ta decyzja, czy brnąć w to dalej podejmując grę, czy z hukiem, lub cichutko na paluszkach wycofać się z tego tańca. Brnięcie może oznaczać walkę. Trzeba zdobyć centralną, lub dostatecznie ważną pozycję i wygrać swoje (pozwalając wygrać swoje innym mocnym). Rodzi się z tego krucha równowaga pozwalająca dalej projektowi lub całej organizacji rozwijać jakieś w miarę sensowne działania. Niestety tylko w miarę sensowne, bo konkretne decyzje nie są wynikiem dialogu i poszukiwań, tylko funkcją mocy poszczególnych graczy. Powstaje „wynegocjowana” konstrukcja, którą następnie próbuje się narzucić rzeczywistości.

Nie zawsze jest tak źle. Czasem można się dogadać. Boleśnie wygarnąć sobie nawzajem, przyznać się do własnych błędów, z ulgą zobaczyć u partnerów świadomość ich problemów. Wtedy jest szansa na dobrą „drużynę po przejściach”. Poranioną, ale mocniejszą rozwiązanymi kryzysami.  


Moja żona, Dorota, mówi, że jaki zespół, taki projekt. Zespół też tworzy swoją rzeczywistość. Zawsze będzie nią „zarażał”  ludzi, organizacje, czy społeczności, w których chce działać. Zarażał dobrem, albo złem. Musi sam w sobie dotknąć „komunikacji” (czyli komunii, dialogu, wzajemnej uwagi), musi wkomponować emocje do wspólnego wysiłku, stworzyć sytuację, w której można korzystać z różnych „mentalnych wzorców”, traktując je poważnie, ale nie tworząc z nich bóstw nieomylnych. Jeżeli trawi go choroba nieufności i rozgrywek, zakażał nią będzie swoje „produkty”, czyli procesy, która chce wywołać.