czwartek, 20 lutego 2014

Myślę, więc jestem - przekonany że wiem


Zajmuję się ciągle innowacyjnymi projektami. To piękne w swej istocie zajęcie zatruwa mnie czasem do bólu. Zwłaszcza wtedy, kiedy czuję, że zderzam się ze ścianą. Agresywną ścianą mentalnych wzorców bronionych z olbrzymią siłą. Ludzie mają ogromną potrzebą posiadania prawdy. Nauczyli się czegoś, odkryli jakieś, niegłupie nawet, struktury i… już wiedzą. Już są po drugiej stronie tęczy. Mogą spokojnie zredukować niepewność, żrący w trzewiach lęk przed nieznaną rzeczywistością i nałożyć na nią kaganiec pojęć, obrazów, procedur. 


Mam z tym kłopot, bo wypadam w takich sytuacjach jak rozlazła galareta. Omawiamy na przykład jakiś projekt. Chcemy zaktywizować młodzież w gminie wiejskiej, albo poruszyć świat firm rodzinnych miotających się między miłością, a sztywnością. Albo pomóc ludziom wyższych uczelni wyjść z kołowrotu łykania informacji jak tuczone do pasztetu gęsi. Przychodzą mi do głowy sensowne rozwiązania, ale w tym samym niemal momencie widzę ich słabe strony, możliwe wady. Chciałbym pozastanawiać się, podialogować, wspólnie z kimś poprzyglądać się rodzącej się koncepcji z różnych perspektyw. Czasem znajdują się partnerzy gotowi do takiej zabawy. Obwąchujemy problem, przewracamy go do góry nogami, robimy sobie burzę mózgów, a raczej burzę marzeń. Wtedy jest cudnie. Ostateczny produkt jest dojrzały jak soczyste jabłko.  


Nie oznacza to wcale, że jest doskonały. Ho, ho, daleko mu do tego. Wymyślony projekt zanurza się w rzeczywistości, a ta odziera go ze złudzeń. Pokazuje, co nie zostało domyślane, co ujęte jest powierzchownie i nie daje rezultatu. Czasami trzeba pogodzić się z jakąś ściemą by uratować całość. To jest właśnie ta niezwykle satysfakcjonująca, pełna bólu i radości jazda. Jeżeli umiesz się jeszcze rozstawać się z tymi wypieszczonymi, własnymi pomysłami, mądrymi skądinąd strukturami i modyfikować pod wpływem rzeczywistości sposoby działania, możesz poczuć jak świat w jakimś drobnym kawałeczku się zmienia. Jak żywi, konkretni ludzie pięknieją od środka, słuchają się nawzajem, jak im gwałtownie mocy wewnętrznej przyrasta. A jeszcze piękniej, jak potrafią stworzyć małe, synergiczne wspólnoty,  pulsujące życiem organizacje, czy społeczności.  


Niestety często w gronie „fachowców”, czyli zespołu przygotowującego jakieś działanie, rozmowa „zakaża się” wirusem nieufności, przywiązania do wypracowanych mentalnych wzorców. Tworzy się świat jak w Procesie Kawki. Każda rozmowa zamienia się w grę o przewagę.  Próby zobaczenia sprawy z różnych stron odczytywane są jako objaw słabości, albo wprowadzania chaosu do czegoś, co już wydawało się klarowne. Bo klarowność pozwala łatwiej się poruszać, poumawiać się, zbudować sposoby rozliczania… A najprościej klarowność osiągnąć dominując, zdobywając centralną pozycję dyrygenta wszystkiego (uzasadniając to potrzebą sprawnego zarządzania). 


To jest chyba najtrudniejszy moment w każdym działaniu. Ta decyzja, czy brnąć w to dalej podejmując grę, czy z hukiem, lub cichutko na paluszkach wycofać się z tego tańca. Brnięcie może oznaczać walkę. Trzeba zdobyć centralną, lub dostatecznie ważną pozycję i wygrać swoje (pozwalając wygrać swoje innym mocnym). Rodzi się z tego krucha równowaga pozwalająca dalej projektowi lub całej organizacji rozwijać jakieś w miarę sensowne działania. Niestety tylko w miarę sensowne, bo konkretne decyzje nie są wynikiem dialogu i poszukiwań, tylko funkcją mocy poszczególnych graczy. Powstaje „wynegocjowana” konstrukcja, którą następnie próbuje się narzucić rzeczywistości.

Nie zawsze jest tak źle. Czasem można się dogadać. Boleśnie wygarnąć sobie nawzajem, przyznać się do własnych błędów, z ulgą zobaczyć u partnerów świadomość ich problemów. Wtedy jest szansa na dobrą „drużynę po przejściach”. Poranioną, ale mocniejszą rozwiązanymi kryzysami.  


Moja żona, Dorota, mówi, że jaki zespół, taki projekt. Zespół też tworzy swoją rzeczywistość. Zawsze będzie nią „zarażał”  ludzi, organizacje, czy społeczności, w których chce działać. Zarażał dobrem, albo złem. Musi sam w sobie dotknąć „komunikacji” (czyli komunii, dialogu, wzajemnej uwagi), musi wkomponować emocje do wspólnego wysiłku, stworzyć sytuację, w której można korzystać z różnych „mentalnych wzorców”, traktując je poważnie, ale nie tworząc z nich bóstw nieomylnych. Jeżeli trawi go choroba nieufności i rozgrywek, zakażał nią będzie swoje „produkty”, czyli procesy, która chce wywołać.

1 komentarz:

  1. Myślę sobie, owszem jeśli nauczyłam się czegoś, odkryłam jakieś, niegłupie nawet, struktury to jest to dla mnie bardzo cenne. Tak, już wiem. Wiem, że w tamtych warunkach i okolicznościach coś zadziałało w określony sposób. Tak, chcę się tym dzielić. Chcę powiedzieć innym jak to wyszło, co zadziałało a co nie.
    Osobiście wolę jednak posiadać doświadczenie niż prawdę. Prawda wydaje się być ostateczna i niezmienna. Doświadczenie zakłada, że w pewnych określonych okolicznościach coś się wydarzyło, ale jeśli okoliczności się zmienią, wynik tych samych działań może być zgoła odmienny.

    Zredukowanie niepewności jest bardzo kuszące i osobiście lubię to uczucie. Lubię, bo jest na tyle krótkotrwałe i nieczęste, że traktuję je jak podanie wody podczas maratonu niepewności. Dopiero stosunkowo niedawno udało mi się zaakceptować permanentność stanu niepewności. Zaakceptować i polubić. Niepewność mnie motywuje, nadaje przyjemny dreszczyk, wzbudza ciekawość, zachęca do udawania się w nieznane rejony, do podejmowania działań.
    Czym innym jest jednak dla mnie niepewność przed nieznaną rzeczywistością a żrący w trzewiach lęk. „Żrący w trzewiach lęk” mnie paraliżuje.

    Aby nie przywiązywać się na amen do swoich pomysłów potrzebuję mieć zaufanie. Na początek do siebie w danej sytuacji, a potem do potencjalnych uczestników drużyny. Wtedy dużo łatwiej mi jest wrzucić pomysł do wspólnego worka (celowo nie piszę „mój” pomysł) z gotowością na to, aby przyglądać się jak jest on obracany na różne strony i wywijany z prawej na lewą i odwrotnie, jak doklejane są do niego nowe części a zabierane niektóre kawałki. Sama chętnie w tym uczestniczę. Bo wiem, że właśnie wtedy może powstać coś żywego, ciekawego, innowacyjnego. Wtedy, gdy połączą się doświadczenia uczestników drużyny, tworzą się nowe okoliczności, powstaje synergia. Trzeba być jednak świadomym, że podczas tych „zabaw pomysłem” czasem będzie twórczo, czasem zabawnie a czasem będą zgrzyty i wyładowania i… zaakceptować to. Nie brać trudnych sytuacji do siebie osobiście, tylko być skoncentrowanym na tym, żeby pomysł nabierał nowego kształtu. I tutaj potrzebna jest pewność siebie i zaufanie a całość ułatwia opanowanie sztuki komunikacji.
    Przychodzi jednak taki moment, w którym trzeba brać się do działania i wtedy osobiście bardzo potrzebuję klarowności i sprawnego zarządzania. Czasem sama się za nie biorę czasem się mu poddaję, bo wiem, że tak właśnie lubię działać. Mam też doświadczenie, że to się sprawdza. Jednym słowem nie przeklinałabym klarowności i potrzeby zarządzania, bo w odpowiednim momencie bez tego ani rusz. Trzeba tylko mieć się na baczności i w trudnych momentach zadawać sobie pytanie czy chcę mieć rację czy relację? Czy chcę mieć rację czy chcę, żeby projekt poszedł do przodu? I tutaj paradoksalnie, żeby pójść do przodu, warto się czasem zatrzymać.

    OdpowiedzUsuń

Ciekawi mnie co o tym myślisz. Zapraszam Cię do dialogu